Przyszłam do tej kobiety i wcale mi się tam nie spodobało. Pustkowie zalatujące starymi kośćmi.
Mieszkała w domu ze ślepymi oknami. Nikt się tam nie kręcił, ani w środku, ani na zewnątrz, ale słychać było głosy, jakby w domu nieustannie ktoś rozmawiał. Posłuchałam, ale nie udało mi się rozróżnić ani słowa, na dodatek im bardziej nastawiałam ucha, tym mniej do mnie docierało. Przestałam się wysilać i wtedy znów rozbrzmiały głośniej. Gadały i gadały.
Mieszkała w domu ze ślepymi oknami. Nikt się tam nie kręcił, ani w środku, ani na zewnątrz, ale słychać było głosy, jakby w domu nieustannie ktoś rozmawiał. Posłuchałam, ale nie udało mi się rozróżnić ani słowa, na dodatek im bardziej nastawiałam ucha, tym mniej do mnie docierało. Przestałam się wysilać i wtedy znów rozbrzmiały głośniej. Gadały i gadały.
Ziemia wkoło domu była naga, kamienista.
Nie chciałam wchodzić. Nie chciałam pukać do drzwi. W ogóle wolałabym się tam nie znaleźć.
Gdy
dotarłam na miejsce, zbliżała się już noc, postanowiłam więc, że
zapukam rano. Położyłam plecak pod jakimś krzakiem tuż przy pagórku obok
domu, ale po drugiej stronie, rozwinęłam śpiwór, zjadłam trochę,
chociaż nie byłam głodna, i zasnęłam. Spałam źle. Na niebie nie było
gwiazd.
Gdy
obudziłam się rano, pomyślałam: Nie wejdę tam! Radośnie obmyłam twarz w
płynącym poniżej mulastym strumyku i wypiłam trochę wody, po czym
ruszyłam przez wzgórza tą samą drogą, którą przyszłam. Maszerując
śpiewałam w rytm kroków.
Ale
po jakimś czasie piosenki się skończyły, a pagórkowata i zielona
okolica, którą przemierzałam poprzedniego dnia, wydawała mi się
przywiędła i jałowa. Około południa przysiadłam, żeby ulżyć obolałym i
zesztywniałym pod plecakiem ramionom. W końcu wstałam, zawróciłam i znów
tam poszłam. Dom ujrzałam ponownie o zachodzie słońca, ale nie
zbliżyłam się do niego. Kręciłam się w okolicy przez kilka dni. Zjadałam
moje skromne zapasy, chociaż nie czułam głodu, piłam wodę z mulistego
strumienia. Potem znowu spróbowałam odejść. Tym razem oddaliłam się na
cały dzień drogi, ale gdy przyszła noc, przeleżałam ją bezsennie,
zrozpaczona i samotna. Wstałam o brzasku i cały dzień wracałam do
tamtego domu.
Dotarłam
tam wczesnym wieczorem. Przeszłam po kamieniach podwórka i zapukałam do
drzwi. W środku nagle wszystko ucichło. Stałam w tej ciszy przerażona i
nieszczęśliwa.
– Wejdź – usłyszałam.
Musiałam
mocno pchnąć drzwi, żeby się otwarły. Musiałam tam wejść. Wstrzymałam
oddech, przerażona odorem kości. Był tak silny, że aż dławił w gardle.
Weszłam.
– Usiądź – powiedziała kobieta.
Siedziała przy wygasłym palenisku. Niechętnie zajęłam miejsce na stołku przy zimnych popiołach, naprzeciwko kobiety.
– Nie mam cię czym poczęstować – oznajmiła,
nie próbując się tłumaczyć. Wcale mnie to nie zmartwiło, bo gardło
wciąż miałam ściśnięte, oddychałam jak najpłycej. Niczego bym nie
przełknęła. – Słucham – powiedziała.
Wciągnęłam w płuca tyle powietrza, ile zdołałam.
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Mojej pomocy? Przecież to ty jesteś Mądrą – powiedziała bez śladu ironii.
– Tak mnie nazywają.
– Tak cię nazywają – powtórzyła tym samym tonem.
– Nie wiem, co z nimi zrobić – wykrztusiłam z wysiłkiem.
– Aha – mruknął. – Pokaż mi – dodała po chwili.
Sięgnęłam
niezgrabnie za siebie i ściągnęłam plecak. Otworzyłam go i wyjęłam
moich zmarłych, wszystkich po kolei, dobrą matkę i macochę, dziadka i
surowego ojca, ciężkie, bardzo ciężkie dziecko, rozczłonkowanych
przyjaciół i zepsute mięso mojej miłości. Ułożyłam ich na zimnych
kamieniach paleniska. Kobieta spojrzała i mlasnęła językiem.
– Mądry ludu, ależ ty dźwigasz brzemię! Nie pojmuję, jakim cudem możesz stać prosto.
– Już nie mogę – odparłam.
I rzeczywiście, plecy mi się wyobliły i głowa wysunęła do przodu pod
ciężarem tego, co nosiłam tak długo i tak daleko.
– Gdy śpisz, też trzymasz ich na plecach? – spytała.
Pokręciłam głową.
– Na piersiach, w ramionach.
Znów mlasnęła językiem i pokręciła głową, jakby mnie naśladowała.
– Cioteczko, proszę, pomóż mi!
Spojrzała
ostrożnie na moich zmarłych. Chociaż nie dotknęła żadnego, wstała i
obeszła ich wkoło, pochyliła się i obejrzała dziecko, powąchała
zaśmierdłe mięso, długo lustrowała stos rozczłonkowanych przyjaciół.
– Dlaczego ich jeszcze nie pogrzebałaś?! – spytała w końcu, nie z wyrzutem, ale po prostu zdziwiona.
– Nie wiem jak. Naucz mnie, proszę, naucz mnie, jak to zrobić. Już dłużej nie mogę ich nosić!
– No chyba – mruknęła kobieta i zakrakała jak wrona. Przeskoczyła nad moimi zmarłymi leżącymi na palenisku i wyciągnęła długie, czarne ręce. – Nie mogę cię tego nauczyć, Mądra. Czego chcesz? Pozbyć się ich? Zostawić u mnie? Tego chcesz?
Stałam po jednej stronie paleniska, ona po drugiej, a zmarli leżeli pomiędzy nami.
– Nie – powiedziałam
i zaczęłam po kolei pakować ich z powrotem do plecaka, moje brzemię,
które przygniotło mi kręgosłup, spłaszczyło piersi, nasączyło bólem
kości. Jednak gdy narzuciłam plecak na ramiona, nie ważył więcej niż
wronie piórko.
– I cóż mądrość? – rzuciła, siedząc znów przy wygasłym palenisku. Bez ironii, bez wyrzutu, bez skruchy.
Pocałowałam ją zatem i ruszyłam z powrotem do domu.
za: Ursula Le Guin Otwarte przestworza i inne opowiadania. tłum. Radosław Kot